2 sie 2015

Lipiec na talerzu część I


Lipiec był miesiącem mocno wyjazdowym. Początek był magiczny, Opnen'er. Po ponad ośmiu godzinach podróży, przez całą noc, powitałam Gdańsk.  Czekając na telefon od pana, który udostępniał nam mieszkanie, miałyśmy czas żeby zjeść śniadanie i co wtedy wydało nam się ważniejsze, wypić kawę. Już w trakcie podróży szukałam na forach dobrych śniadaniowni w Gdańsku. Padło na miejsce o nazwie Tekstylia. Kawa jak kawa, ale to jakie to miejsce ma pyszne zaplecze jedzeniowe, to jest głowa mała. Pośród śniadaniowych burgerów, omletów z różnymi dodatkami, jajecznicy były też one, kanapki na ciepło. Cena 17zł dostajemy w zamian cztery tosty przekrojone na zgrabny trójkącik, sałatkę i sos. Najadłam się jak... nie dokończę lepiej ;-)
Przyjechałyśmy w piątek, czyli sam dzień koncertów, które mnie interesowały. Dlatego obiad chociaż pyszny, nie został sfotografowany. Była to mała knajpka naprzeciw dworca głównego w Gdyni. Smaczna ryba (jak to nad morzem, chociaż i tak nie równała się tej z Sopotu, ale o tym później)





Biorąc pod uwagę, że tym razem nie spałyśmy w hotelu, a w prywatnym mieszkaniu i miałyśmy do dyspozycji wyposażoną kuchnię, moja mama szybko ją zapełniła, następnego dnia uraczyła wszystkich pysznym śniadaniem. Twarożek mojej mamy zasługuje na oskara. Do tego różne inne pyszności, żeby po koncertowych przeżyciach dnia poprzedniego mieć siłę na zwiedzanie Trójmiasta. 



Pierwszy przystanek był w Gdańsku, tego dnia było upalnie, szukałyśmy więc miejsca z dobrą klimatyzacją, pięknym wnętrzem i czymś dobrym i zimnym do picia. Udało się to wszystko połączyć w Lookiercafe. Była kawa Lokkier Frape, smoothie Rio, Bezalkoholowe Mojito (mega słodkie) i coś jeszcze ale teraz nie mogę sobie przypomnieć. Wyszło pysznie i co najważniejsze orzeźwiająco. No i wystrój, przepadłam.

 




 Następne miejsce było magiczne, było na naszej liście miejsc do odwiedzenia na najwyższym miejscu. Mowa oczywiście o Fukafe. Miałam zaszczyt poznać tam rozsławioną już na pół świata Paulinę, która przygotowała dla nas przepyszne jedzenie. Tego dnia miałyśmy do wyboru sałatkę, którą ja wybrałam, ponieważ przy temperaturze +milion stopni, nie byłam w stanie zjeść nic ciepłego. Na stół wjechał też makaron tagliatelle w sosie cytrynowym (przynajmniej tak kojarzę, pyszotka), ale moje serce bezapelacyjnie skradło Curry ananasowe. Polecam z całego serducha i nadal miło wspominam. 








Na koniec naszej sobotniej wyprawy zawitałyśmy do Sopotu, gdzie znalazłyśmy piękne miejsce. Wbrew swojemu ulokowaniu, na samej plaży, całej otoczce okazało się miejscem niebotycznie pysznym i przy tym niewiarygodnie tanim. Tawerna Rybitwa ma w swoim asortymencie jedną z najpyszniejszych szarlotek jakie jadłam, zajęła w moim sercu trzecie miejsce na podium. Na pierwszym bezapelacyjnie jest szarlotka mamy, drugim babci :-)
Tak więc późne popołudnie spędzone przy kawie i cieście z widokiem na morze, cudo.




                              Wycieczkę do Sopotu kończy niedzielna zupa rybna, za którą tęskniłam od października zeszłego roku, kiedy było mi dane jeść ją po raz pierwszy. Tam też w restauracji Sopocka Rybka, dostaniecie porcję ryby, którą można zamówić śmiało bez dodatków, bo jest tak ogromna, że nie da się jej zjeść z porcją frytek i surówek. Niestety właśnie naszych dorszy nie sfotografowałam, byłam tak piekielnie głodna, że zapomniałam o tym. 




Na razie to tyle, niedługo część II ;-) bo to nie koniec kulinarnego lipca.